Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/255

Ta strona została skorygowana.

Wczoraj, przechodząc przez Ogród Jezuicki, spostrzegł Muszkę. Szła sama, prosta i sztywna, w swym króciutkim żakieciku i spódnicy w formie parasola, spódnicy, rozpiętéj na stalkach, która kręciła się za każdym jéj krokiem, jak duży pusty kojec, zawieszony na sznurku.
Tadeusz zwolnił kroku i mimowoli podziwiał tę butną arogancyę, z jaką Muszka szła wciąż prosto, nie ustępując nikomu i nie zbaczając ani na cal jeden z raz obranéj ścieżki.
I w chodzie tym była cała synteza jéj istoty moralnéj. Wciąż naprzód, przed siebie, depcąc wszystko, co mogło wykoleić jéj stopy. Od czasu do czasu nerwowo odrzucała nogą kamyk lub przegniłą gałązkę, leżącą na drodze.
I taką była siła jéj arogancyi i z pod przymrużonych powiek patrzących oczu, iż przechodnie usuwali się jéj z pewną skwapliwością z drogi, a ona przechodziła mimo z ramionami, szeroką linią rozłożonemi, z rękami ukrytemi w kieszeniach żakietu, z głową podniesioną wysoko i z linią ust, skrzywioną nieco ironicznie pod cienką osłoną wualki.
Wielohradzki zawahał się, nie wiedząc, co czynić. Lecz ona dostrzegła go i szła wprost ku niemu, napozór sztywna i obojętna, w istocie drżąca cała. Z ziemi biły już ciepłe i wilgotne wonie wiosenne; w powietrzu ciągnęły się smugami, pomimo zimna i wnikały w piersi i krew ludzi. Muszka znalazła się