jeszcze śnieg, lecz już miejscami czerniła się ziemia i jakieś niewyraźne, zielonawe cienie snuły się po gałęziach i pniach drzew.
Po alejach biegał mały piesek rudawy i kudłaty i zdaleka wyglądał jak olbrzymia wiewiórka, szukająca żeru.
Przed werendę szklaną wyszła jedna z panien hrabianek i ustawiała w promieniu bladego słońca doniczki z napół umarłemi roślinami.
Ubrana była w czerwony kapturek i długą, piaskowéj barwy, rotundę. Zdaleka wyglądała jak purpurowa róża, okolona massą jesiennych liści. Galopem przybiegł ku dziewczynie piesek i, poszczekując, chwytał za brzegi rotundy, którą panienka, klęcząc, rozrzuciła dokoła na szarém tle asfaltu.
I nagle z otwartych drzwi wybiegła jeszcze jedna piaskowa rotunda i purpurowy kapturek, a za nią druga i trzecia.
Zaroiło się w słonecznych promieniach od tych czterech dziewczyn, które, jak parter kwiatów, jak miniaturowy klombik, płonęły w oddali czerwienią swych kapturów.
Chwilkę rozbiegły się tu owdzie, ścigane przez pieska, i nagle przyklękły koło doniczek, wyciągając ku obumarłym kwiatom miłosierne ręce.
I w téj chwili te cztery brzydkie były wdzięczniejsze i piękniejsze, niż inne, bardziéj od nich piękne.