Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/27

Ta strona została przepisana.

Wielohradzka podniosła głowę.
Spojrzeli sobie w oczy wyraźnie: on — z chęcią hysteryczną dokuczenia guand-même jakiejś żyjącéj a przychylnéj sobie istocie, ona — z osłupieniem wobec niespodziewanego i przerażającego ją zapytania.
— Tak, dlaczego? — powtórzył Tadeusz.
— Powiedziałam, że...
— Niestosowna dla mnie partya i tam daléj... a ja odpowiedziałem mamci, że hrabianki jakoś nie śpieszą wydać się za mnie... a księżniczki Higmeringen, spokrewnione z Montaleonami, nie przyjechały jeszcze do Lwowa... Pozostaje mi więc Tecia... Dość miałem zawodów... Pozwoli mamcia, że teraz ja kierować będę moją przyszłością i sądzę, że lepiéj oboje na tém wyjdziemy. Sur ce... wstaję i wynoszę się...
Powstał od stołu i wziął z cukieruiczki kawałek cukru i z koszyka rogalik.
— Mam dziś nocną inspekcyę... dlatego, dobranoc mamie!
Musnął ją lekko ustami po ręce i wszedł do swego pokoju, z którego wyszedł za chwilę ubrany mniéj starannie, niż zwykle, w starem palcie, narzuconem na zniszczoną już kurtkę.
W ręku trzymał wysoki wiedeński pół-cylinder, opasany krepą.
— Prosiłbym mamci, aby mi krepę u kapeluszy odświeżyła — wyrzekł, kierując się ku wyjściu.