Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/273

Ta strona została przepisana.

Tadeusz mimowoli zbliża się do „tych mebli” i ogłupiałym wzrokiem patrzy na harmonijne linie kanapy, która zdaje się być cała z niewielkich lir dębowych zrobiona. Przez okna o drobnych szybach, ujętych w białe ramki i przysłoniętych od strony zewnętrznéj błękitnemi firankami, płynie prawie księżycowe światło, łagodzące jeszcze bardziéj delikatny wdzięk malowideł i śliczne formy mebli.
Białe posążki marmurowe, porozstawiane na konsolkach, prześliczny sewrski pająk, cały z róż i nie zabudek utkany, nabierają w tóm oświetleniu czarodziejskich tonów.
W kącie złoci się dyskretnie harfa i w wypukłościach girland, któremi jest ozdobiona, niebieskie światło zapala łudzące migotanie ametystów i szafirów.
W powietrzu unosi się woń dziwna, nieokreślona, woń, jaką zwykle miewają muzea i stare pałace, w których rzędem pod ścianami stoją stare meble, kryte spłowiałym jedwabiem, a ze stropu zwieszają się portrety dam w pudrowanych fryzurach i kwiatami zasianych robronach.
Woń ta czaruje, upaja, rozmarza. Woń ta przypomina muzykę dawno usłyszanego menueta i obecność odbiegłych w dal jakichś eleganckich, wykwintnych i artystycznych istot.
Wielohradzki stał na środku salonu nieruchomy, przyciskając nerwowo kapelusz do piersi. Miał minę