dzieciaka, studenta, oczekującego na profesora, który ma mu wyjawić wielkość wyznaczonéj kary. Był bardzo czerwony i pod czaszką czuł najzupełniejszą pustkę, pomimo napływu krwi do głowy.
Drzwi uchyliły się cicho i weszła przez nie Muszka, odziana w długą, białą, jedwabną suknię domową w formie bluzy, która wlokła się za nią bez szelestu, jak mgła, jak cień.
Wielohradzki spojrzał na wchodzącą kobietę, i przeraził się straszną zmianą, jaką dojrzał w jéj twarzy.
Była blada, trupio blada.
Oczy, podkrążone sinemi obwódkami, wyglądały jak dwie przepaści ciemne i światło w siebie chłonące.
Postarzała, z ustami rozchylonemi, spieczonemi jakby niezaspokojonem pragnieniem, była uosobieniem „wielkiéj rozkochanéj,” typem kobiety dławionéj potęgą zbudzonéj namiętności.
W długiéj, śnieżnéj szacie, na którą błękitnawe światło kładło sinawe smugi, szła ku niemu powoli w aureoli miedziano-rudych włosów.
I wyciągnęła obnażone do łokci ręce i podała mu do pocałunku usta gorączką spieczone i tak bardzo jego ust spragnione.