Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Nie umiał się jéj pozbyć.
Gdy szybko przez Muszkę pożegnany krótkiemi, rozkazującemi mu odejść wyrazy, znalazł się w przedpokoju i zobaczył przed sobą bladą twarz lokaja, wyobraził sobie, iż widzi w rybich oczach tego człowieka rodzaj litosnéj ironii.
Wybiegi na ulicę i pędził ku ogrodom Inwalidów, chcąc tam pozostać samotnym i ukryć się przed wzrokiem ludzkim.
Po drodze starał się interesować drobiazgami, grającą katarynką, wystawami żydowskich kramów, dziwną tarczą słoneczną, poprzecinaną liniami chmur o krokodylich wydłużonych kształtach.
Chciał zagłuszyć w sobie wspomnienie chwili, którą przebył, chwili fatalnéj, choć przewidywanéj. Pod czaszką mu wrzało, gdy w głowie czuł przerażającą pustkę. Dwukrotnie oparł się o ścianę domu i otarł pot z czoła.
— Oszaleję!... — wyszeptał zbielałemi usty.
Wbiegł do alei ogrodu i doznał uczucia zawodu.
Zdawało mu się, iż znajdzie się wśród cieniu i spokoju. Tymczasem bezlistne jeszcze drzewa drżały w chłodzie wczesnéj wiosny, a tu i owdzie po szaréj grudzie alei snuły się czarne postaci inwalidów, rysujące się w przestrzeni, jak wycięte z blachy sylwetki Tadeusz błądzić zaczął wśród ścieżek, lecz rozmarzła woda znaczyła się teraz kałużami pomiędzy rózgami krzaków.