Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/309

Ta strona została przepisana.

kobieta nie zwróciła nawet uwagi na ten giest syna, lecz, z twarzą bladą jak płótno i rękami złożonemi jak do modlitwy, powtarzała ochrypłym głosem:
— Tadziu!... Tadziu!...
Lecz Tadzio nie krzyczał już teraz, bo głosu nie miał od zbytniego krzyku. Piał jak kogut i widząc, że pergamin tamburyna ustąpić nie chce, rzucił się nagle głową naprzód, pragnąc czołem przebić uparte cacko.
Widząc ten giest, Wielohradzka zatrwożyła się jeszcze więcéj i zwróciła się ku Teci, która od kilku chwil wstała ze swego krzesła i milcząca i nieruchoma przypatrywała się Tadeuszowi z pod brwi chmurnie ściągniętych.
Wielohradzka porwała ręce dziewczyny:
— Teciu!... ratuj... uspokój go!... biegnij po doktora!... on sobie jeszcze co złego zrobi!...
Lecz Tecia ręce Wielohradzkiéj całować zaczęła.
— To pani niech się uspokoi!... błagam panią!. — zaczęła mówić urywanym głosem. — Pani i tak nie ma zdrowia!... ja panią proszę!... niech pani ztąd wyjdzie!... niech pani pójdzie do babci... ja z panią pójdę i zrobię kwiatu pomarańczowego.
Zdawała się zapominać o egzystencyi Tadeusza, który, widząc się opuszczonym i wzgardliwie traktowanym przez tę dziewczynę, która niedawno bladła z przerażenia na widok jego „ataków nerwowych”, nie wiedział teraz, jak wybrnąć z téj „głupiéj sytuacyi”.