Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/316

Ta strona została przepisana.

I tylko dogi nie wtórowały téj symfonii, stojąc nieruchome i groźne, gdy psy górskie z rasy św. Bernarda, białe z żółto-szaremi łatami, legły leniwie i ciężko, tuż przy saméj siatce, śledząc milcząco niespodziewanego i nieznanego przybysza.
Za niemi bielały patony pirenejskie, śnieżne, podznaczone czernią silną ócz i plamą okrągłą nosa.
Wielohradzki całą siłą woli przezwyciężył trwogę, którą uczuł na widok tych srogo wpatrzonych w niego ślepi i roztwartych pysków. Nigdy w życiu nie widział naraz tylu psów, i to psów tak olbrzymieli, tak niezwykłych i groźnych. W niszach, w których złociło się trochę słomy, przez okrągły otwór w szaréj ścianie kamiennéj widział jeszcze wszędzie wielkie łby niepokojące i zagniewane. Kilka białych gryfonów, niewielkich, nastroszonych angorą o żółtawych odcieniach, ujadało na piętrze terrasu, a małe bassety wykrzywione i kilka taksów pokracznych, karykaturalnych, wtórowało im ochrypłemi głosy.
Wielohradzki, idąc na palcach, przesunął się pomiędzy psami, przybierając, o ile możności, minę swobodną i ruchy pełne gracyi. Przypuszczał, iż Muszka jest wewnątrz zabudowania, i kto wie, może widzi go, nie będąc widzianą.
Pod siekącą chłostą wrzasku psów pchnął jakieś drzwiczki i nagle znalazł się w przestronnéj sali, słabo oświetlonéj wprawionemi w sufit, zabrudzonemi deszczem i śniegiem szybami.