Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/320

Ta strona została przepisana.

rwawszy się z miejsca, pochyliła się ku niemu, jak hyena.
Arrière, canaille!... — zawołała drżącym głosem.
Harap śmignął w powietrzu tuż nad głową Wielohradzkiego, który klęczał ciągle, oszalały, nieprzytomny, kurcząc instynktownie głowę przed świszczącemi w powietrzu rzemieniami.
Po za plecami posłyszał nagle głos męski:
— Co się tu dzieje? co to znaczy?
Nerwowym ruchem Wielohradzki wykręcił głowę.
Po za nim, w drzwiach otwartych, stało kilku mężczyzn: Wielohradzki zdrętwiał; w najbliżéj stojącym poznał Maleniego.
Dygnitarz! — a jego twarz biała i olbrzymia, pochylona cokolwiek, zdawała się być potworną nieruchomą maską, zawieszoną w powietrzu. Twarz ta planowała w przestrzeni, przecięta czarną plamą oczodołów i jamy ust napół otwartych. Tadeusz pozostał na klęczkach w postawie żaka szkolnego, złowionego na kradzieży jabłek. Trwoga ogarnęła go straszna. Podwładny i kochanek drętwieli w nim równocześnie przed zwierzchnikiem i mężem. Nie czuł śmieszności swojéj pozy, nie starał się nawet nadrobić fantazyą, któréj nigdy nie miał na zbyciu.
Psy przycichły trochę, gdyż w otworze rozsuniętych drzwi ukazywały się postacie psiarczyków, nadbiegłych co tchu z lasu na widok nadjeżdżających