w téj atmosferze zapominała się, przejmując się mimowoli radosnemi nadziejami i szczęściem danéj chwili, jakby i dla niéj była w tém jakaś osobista cząstka. Powróciwszy do domu, znalazła się w pustce i osamotnieniu. Natychmiast przeczucie nieszczęścia spadło na nią, jak sęp, i zaczęło rwać jéj serce. Chciała się modlić, lecz książka wysunęła się z jéj rąk. Banalne frazesy drukowanéj modlitwy nie wystarczały jéj. W głębi serca nic znaleźć nie mogła.
Usiadła więc w półcieniu i swe zbolałe oczy zanurzyła w przestrzeń, w któréj majaczył jakiś niewidzialny wróg groźnego fatalizmu.
— To ten list Radolta tak mnie rozstroił — pomyślała, opierając głowę na spracowanéj dłoni.
Rano bowiem dostała list od literata, który przez jéj życie przesunął się jak cień, zostawiając jako wspomnienie srebrzystą strugę gorących łez i chromatyczną gamę jęku torturowanego zwierzęcia.
I jęk ten powtórzył się teraz, dobywając się całą siłą z tego szmatu papieru, przysłanego z zapadłéj wioszczyny górskiéj, w któréj dogorywał Radolt. Nie była to śmierć fizyczna, natychmiastowa i nieunikniona, lecz była to agonia moralna wyczerpanéj życiem istoty. Radolt szalał ze smutku i rozpaczy w otoczeniu ludzi prostych, cierpiąc podwójnie wśród jasności i przestrzeni wioskowéj.
„Kona coś we mnie z dniem każdym o zachodzie słońca — pisał do Wielohradzkiéj — kona ciężko
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/325
Ta strona została skorygowana.