Wielohradzka myślą przechodziła ustępy listu Radolta.
„Strzeż pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem!...”
Powoli Wielohradzka zaczęła wnikać w siebie i bezstronnie zapatrywać się na minione chwile. Muszka, wyjazd Tadeusza do Concarneau, owe piękne rojenia małżeństwa z panną Dobrojowską, zniweczenie tych nadziei, w które ona tak gorąco, tak niezłomnie wierzyła — nie byłże to już ów jad, owa trucizna, która weszła w jéj życie i w życie Tadeusza?
Nigdy od téj chwili nie zdołała odzyskać równowagi i zawiązać dawnéj, serdecznéj nici pomiędzy sobą i synem. Ciągle rwało się coś pomiędzy nimi, i widmo kobiety o miedzianych włosach stało po za progiem ich ubogiego mieszkania, w którym tryumfowały gnomy złośliwe codziennych, materyalnych kłopotów.
I coraz więcéj, coraz więcéj serce Tadeusza oddalało się od niéj; czuła to doskonale: dziecko jéj nie było już jéj dzieckiem. Jakiś mur wznosił się powoli pomiędzy nimi dwojgiem. Jego uraza do matki rosła coraz większa, uraza niesformułowana, ale istniejąca. Ona zaś, zdjęta jakiémś nieokreśloném zrozumieniem swéj winy, usuwała się, pokorna i zalękniona.
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/327
Ta strona została skorygowana.