i mimowoli ręce jéj nerwowo zaczęły odsuwać się od jego głowy.
Był to spólnik téj kobiety, oszust, kłamca i złodziéj...
Wkradał się do domu Malenich i tam „plamił honor” pana domu.
Dla Wielohradzkiéj fakt ten wydawał się szczytem zbrodni i grzechu.
Lecz równocześnie ogarnęło ją wielkie rozrzewnienie. Tadeusz, drobny i mały, tulił się do jéj kolan, nędzny i zmęczony, jak ptak, który zabłąkał się zdala od gniazda. I matka zwyciężyła kobietę. Ręce Wielohradzkiéj znów otuliły głowę syna i tylko wargi jéj pozostały milczące, zbielałe, jakby szron z głębi jej serca wstąpił na nie i piął się ku skroniom, na których śnieżyły się dwa płatki siwych włosów, korona smutku i mozolnie przebytego wieku.
Zaczęła się teraz dla Wielohradzkiéj prawdziwa Kalwarya, krzyżowa droga, którą ona iść musiała, dźwigając na zbolałych plecach krzyż, zbyt ciężki na barki jednéj spracowanéj istoty.
Stała u stóp Golgoty, jak prawdziwa dolorosa, uboga i pokrywająca swój ból i łzy koniecznością konwenansów.
Tadeusz, po przepłakanéj i przejęczanéj nocy, oświadczył rano, iż do biura nie pójdzie, że nie pój-