Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/338

Ta strona została skorygowana.

Wielohradzka cofnęła się, przyciskając ręce do piersi.
— Bić się?... ty?... Tadziu!...
Serce jéj macierzyńskie załopotało nagle wszystkiemi skrzydłami trwożliwéj rozpaczy. Pojedynek zarysował się nagle przed nią, jak czarne widmo, wlokące za sobą śmierć nieuniknioną. Bez tchu stała teraz na środku małego pokoiku, oświetlonego żółtawém, chmurném światłem. Deszcz bił o szybę drobnego okienka i spadał z pluskotem z dachu brzydką szemrzącą kaskadą. W pierwszym pokoju Tecia, odgadując instynktem kobiecym tragiczność sytuacyi, szyła cicho, starając się nawet nie szeleścić jedwabiem swéj ślubnéj sukni, do któréj starannie przyszywała kokardy ze śnieżnéj wstążki. Odstawiła maszynę i wyniosła kanarka do kuchni. Przeczucie jéj mówiło, iż chodzi tu o rzecz ważniejszą niż o zwyczajny atak nerwowy Wielohradzkiego. Lecz tak obojętną teraz była względem tego człowieka, iż troszczyła się jedynie o samą Wielohradzką i współczuła jéj cierpieniu. Gdy Wielohradzka wyszła z pokoju syna i podeszła ku oknu, aby tam, wsparłszy głowę o szybę, stać długą chwilę w milczeniu i zadumie, Tecia z przerażeniem śledziła tę twarz nagle postarzałą, na któréj zarysowały się brózdy wielkiego zgnębienia i strasznego smutku. Tymczasem w duszy Wielohradzkiéj zaczynał odbywać się proces dziwny, lecz ściśle logiczny i naturalny.