Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/346

Ta strona została przepisana.

siało. Na błędną drogę pchnęłaś pani swego syna i na błędnéj drodze utrzymywałaś go bezustannie.. I to kosztem jakich ofiar!...
Głos jego złagodniał, oczy nabrały wyrazu wielkiéj litości i współczucia. Dyplomata-dygnitarz znikł, zaczął się ujawniać człowiek, mający na dnie duszy jaśniejsze i sercowe porywy.
— Nie płacz pani!... — wyrzekł powoli — łzy teraz na nic się nie przydadzą. Katastrofa przyszła, i uniknąć jéj nie możecie. Jeżeli dobrze zrozumiałem, chcesz pani, ażebym zażądał od twego syna honororowéj satysfakcyi?
— Tak!... proszę o to!...
On zrozumiał, ile bólu, walk i męczarni musiała przejść ta matka, aby sformułować podobną prośbę i to tak cichym, pokornym niemal głosem.
I znów zaległo milczenie, przerywane tylko szmerem spadającéj gałęzi lub szelestem płynących po powietrzu liści.
Wreszcie urywanym głosem, tak, jakby wstydząc się tego, co powiedzieć musiał, zaczął mówić Maleni:
— Ja... go wyzwać nie mogę... Mogłoby to bowiem... dać powód do podejrzeń i rzucić cień... na moje nazwisko...
Mówiąc, oczyma mimowoli wskazywał na zabudowania psiarni, bo w jego umyśle odżywała najdokładniéj owa scena, któréj znaczenie istotne rozu-