Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/347

Ta strona została przepisana.

miał dokładnie, lecz musiał i wołał w oczach świata nie rozumieć.
— Trzeba... ażeby... syn pani był na wieczorze... najbliższym... u Orzeckich naprzykład... ja go obrażę... i on mi przyśle sekundantów...
— A hrabia przyjmie?
— Przyjmę!
— Słowo?
— Słowo!...
Spojrzeli sobie w oczy.
Mężczyzna był widocznie znużony i krople potu spływały mu z czoła.
Kobieta, trupio-blada, drżąca, zdawała się być widmem, zjawiającém się wśród cmentarzyska.
Maleni ukłonił się teraz i zwrócił do odejścia.
— To wszystko, co dla pani mogę zrobić! — wyrzekł, unosząc kapelusza.
Lecz ona wstrzymała go błagalnym giestem.
— Nie zrób mu pan nic złego!... — zawołała, płacząc serdecznie.
Maleni zawahał się chwilkę.
Chciał ująć tę rękę, która wyciągała się ku niemu błagalnie i pokornie, lecz nie śmiał.
Zdjął go nagły lęk i wstyd go ogarnął za rolę, jaką miał odegrać w téj tragedyi prostéj a napozór tak skomplikowanéj.
— Bądź pani spokojną!.. — wyrzekł, schylając nizko głowę.