Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/39

Ta strona została przepisana.

nikt Podgórskiego nie posądzi, że to on nowellę sprzedał...
Tadeusz, milcząc, pił złe i ciepławe piwo i z pod oka na Gliwińskiego patrzył. Ta cała banda literackiego proletaryatu, która była za biedna, za źle odziana, za mało obrotna, aby zająć wreszcie jakieś stanowisko, w gruncie rzeczy odpychała go od siebie.
Ponieważ jednak postanowił dokuczać samemu sobie, wmówić w siebie, iż powinien znajdować się w towarzystwie téj drugiéj partyi kolegów szkolnych, tych, do których nie zbliżał się nigdy, napuszony, elegancki i związany węzłami zdawkowéj przyjaźni z Malewiczein, Pozbitowskim i innymi „koniarzami” in spe, spełniał więc sumiennie ów program powrócenia „do właściwéj sobie sfery”, jak mówił w chwili rozdrażnienia przed matką, i siedział tak przy stoliku wpół senny, czując tylko chwilami szarpiące się w sobie nerwy sympatycznem drganiem, gdy ci fachowi literaci, wyrośli w nędzy i bezustannym braku, z nienawiścią napadali na „tamtych”, dobrze odzianych, umytych i żyjących z rent, pozostawionych im w spadku po rodzicach.
— Wiecie, coby my zrobili? — zaczął znów Gliwiński — oto, pojechaliby my do Warszawy. Mało to naszych tam poszło, a teraz, panie tego, i sławę mają, i dobrze się im wiedzie... Pojadę, panie tego, do Warszawy, pojadę... i Prusa na nic memi satyra-