mi zgniotę. On, panie tego, kroniczkę prozą... a ja, panie tego, kroniczkę wierszem.
Rozpierał się na biało malowanym stołku, który teraz już zajął cały z wielką butą i nerwową emfazą.
Z kącików ust ciekła mu ślina, małe zaczerwienione oczki tryumfalnie potoczył dokoła.
— Może ni? — zapytał — może ni?
Lecz Radolt, który już zupełnie znikł w cieniu, odezwał się powolnym głosem:
— Pleciesz! kupy się nie trzyma. Do Warszawy, to trzeba sprytu i wykształcenia. A ty może wykształcony?
— Rychtyg co i ty!...
— Widzisz!... widzisz co to za wykształcenie! Mówisz: rychtyg. Nie mówi się rychtyg, ale akurat.
Gliwiński ramionami ruszył.
— Może tam w kasynie, ale my, mieszczanie, mówimy „rychtyg”, i tak mówić będziemy. A ty, arystokrato gramatyczny, nie imponuj nam swojém parle franse, bo to nas nie oślepi... Nie takie ja już w moich satyrach umieszczał! Ojoj!
Z ironią głową kiwał, z kieszeni wyciągnął cygaro i zaczął tępym scyzorykiem je piłować.
— Havana szelma po dziesięć centy!... — szeptał przez zęby z jakąś dziwną wściekłością.
Tadeusz nagle obok siebie, na ziemi, postrzegł
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/40
Ta strona została skorygowana.