Gdy dnia tego Tadeusz, pożegnawszy Tecię na rogu ulicy Akademickiéj, poszedł do biura, rad był z siebie niezmiernie. Spotkanie Muszki, którego się zawsze lękał, nie sprawiało na nim tak wielkiego wrażenia. Przypisał to obecności Teci i bezustannie teraz w pamięci porównywał postaci obu kobiet. Ta Muszka w śmiesznym kapeluszu angielskim, wlokąca na rzemieniu olbrzymiego psa, nie miała nic wspólnego z ową Muszką ubraną w batysty różowe i zamkniętą w konsze budki z białego muślinu. Tamta — był czar, uśmiech, wdzięk, poezya, elegancya; ta zaś — „koniarka”, o brzydkiéj, grubéj cerze, oczach niewyspanych i podsiniałych, o szorstkich, nieestetycznych ruchach.
„Kochałem w niéj akcesorya, nie ją samą — myślał Tadeusz. — W oddaleniu nabrała w oczach moich indywidualnego czaru, lecz dziś, widzę jasno, widzę dobrze, widzę dokładnie...”
Wzruszył ramionami na samą myśl, iż Muszkę porównywał z Salammbo.
„Ona? w téj brzydkiéj sukni, z tym fularem na szyi? ona — Salammbo? co znowu?”
Przesadzał teraz, o ile mógł, owo zbrzydnięcie Muszki, w rzeczywistości niespokojny i drżący.
„Jak to dobrze, że teraz kocham się w Teci!..” — zakonkludował, siadając przed biurkiem.
Pół godziny siedział w ciszy i osamotnieniu. Wreszcie drzwi się otworzyły i wszedł Pozbitowski.
Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/65
Ta strona została skorygowana.