Strona:PL Zapolska - Wodzirej T. 2.djvu/77

Ta strona została przepisana.

Z energią przebierał w powietrzu palcami, na których żółciły się pozaginane suchotnicze paznogcie.
— Tu, panie, moje stosunki!... tu, panie, moja protekcya! — mówił. — Do cholery ciężkiéj wszystkie obiecanki pomocy!...
— Jednakże — wtrącił Wielohradzki — bez stosunków i protekcyi ciężko na świecie..
Radolt zachmurzył się i stracił fantazyę.
— Prawda, ciężko... — powtórzył, nagle z sił opadły.
Szli ciągle w górę ku cmentarzowi; powoli jedna po drugiéj gwiazdy zapalały się na niebie. Na dole, na ziemi, jak odblask slaby i nędzny, migotały latarnie gazowe, wstążkami światła w oddali brzegi ulicy znacząc.
Cisza zapadała coraz większa. Słychać było dokładnie lekki stuk obcasów Wielohradzkiego i anemiczne szuranie zniszczonych podeszew Radolta.
I nagie w tę ciszę wpadł ochrypły głos Radolta:
— Tadek... czy są téż pomiędzy... nimi inteligentni ludzie?
Tadeusz zdziwiony podniósł głowę.
— Między... nimi?
— No tak..! w twoim high-lif’ie? ha?
Tadeusz zastanowił się chwilkę.
Nigdy nie zadawał sobie podobnego pytania. Stopień inteligencyi tych, co go otaczali, był mu obojętny. Wystarczała porządna odzież i ładne maniery.