Przez przepaście i głazy, gruzy i wąwozy,
Przez krwawiące me nogi cierni wężowiska,
Przez czarne powszedniości mroki, gdzie nie błyska
Ani jedna skra z natchnień świętego ogniska,
Przez tłumy zimne, głuche, — idę pełen grozy.
Idę naprzód, za gwiazdą swego ideału,
Blado świeci mi ona, drżąco i niejasno,
Lecz świeci, choć koło niej wszystkie gwiazdy gasną.
Wstępuję ku niej ścieżką kamienistą, ciasną,
A życie rzuca za mną całem morzem kału.
Walczę, bo wierzę w możność przyszłego zwycięztwa,
Bo ufam, że świt błyśnie, pierzchnie ciemność głucha,
Walczę przeciw obłudzie krępującej ducha,
Walczę za tę myśl wolną, co rwie się z łańcucha,
Za wielką przyszłość walczę — w niej zdrój mego męztwa.
Tu cel mój! tu ma droga! Lecz w burzy i znoju,
Gdy na mą duszę spadną bóle, smutki, nędze,
Gdy mię otoczą zwątpień i rozpaczy jędze,
Gdy smagam ich biczami w dal od ludzi pędzę,
Z jakiemże uniesieniem witam cię, spokoju!
O, bądź błogosławiona, święta samotności!
Ty uspokajasz serca i uciszasz burze,
Ty wskazujesz, że w świecie prócz cierni są róże,
Że, chociaż jeszcze ciemno, już świt błyska w górze,
Ty budzisz w nas przeczucie królestwa miłości.