A wtedy moc z nich trysła niepojęta,
Słodka, niewinna, czarodziejska taka,
Że w niewidzialne zakuła mię pęta.
Czułem, że tracę lotną duszę ptaka,
Że mnie ogarnia bojaźń dziwna, święta,
I — byłażby to miłości oznaka? —
Stanąłem z kornie pochyloną głową,
I z ust mi żadne wyjść nie mogło słowo.
Poczęła mówić, a głos śpiewny, słodki
Był, jak muzyki oddalonej dźwięki,
Jak tęskne, smutne, zapomniane zwrotki
Na wieczornicach nuconej piosenki,
Gdy wkoło z cicha warczą kołowrotki,
A duch w snach tonie, — taki rzewny, miękki...
Pod czarem jego pierzchła bojaźń, trwoga,
I duszę słodycz napełniła błoga.
I snuć rozmowy jęliśmy przędziwo...
Słówko za słówkiem leciało jak strzała;
Ona tak dobrą była i tak tkliwą,
Że mi, zbyt wiele gdym rzekł, przebaczała,
A każdy wyraz był jako ogniwo
Łańcucha, którym duszę mą związała.
Przyszło rozstanie. Byłem, ja ci z ludzi,
Których dźwięk przykry nagle ze snu budzi.