Ta strona została przepisana.
II.
Jako gałązka, którą wicher złamie,
Zwisła mi cała w objęciach bezwładnie
I spała cicho — z główką o me ramię
Opartą ufnie... Co wzrok na nią padnie,
To twarz odwracam, bo ma boleść sroga
Wzrasta stokrotnie, wije mi się na dnie
Serca i żre mię, pali jak pożoga,
Szepcząc: »Tyś winien, ale ona, ona?«
I wytężyłem w przestrzeń — aż do Boga
Chcąc sięgnąć niemi, aż w głąb jego łona —
Me krwawe, bluźnierstw, klątw pełne źrenice,
By dojrzeć, gdzie ta Litość niezmierzona,
Co w sercu Jego ma pono stolicę,
I Sprawiedliwość nad ludzkością marną?...
I tak, dźwigając drogą męczennicę,
Stałem, wzrok wbiwszy w mroki, co się garną,
Jak stado kruków, nad ciałem i duszą
I myśl zmieniają w otchłań bólu czarną.