Gdzieindziej głębia oczów tajemnicza,
Z której zalśniły widziane gdzieś blaski;
Tam miękkiej dłoni uścisk, co mię przejął
Znanem mi drżeniem... Biegłem: »Ona! ona!« —
Lecz wkrótce przykry dysonans mię budził
Z urojeń błogich — z bólem poznawałem,
Że to nie istność ta pełna harmonii,
Z którą przez życie — i potem, jeżeli
Żyjem po śmierci, przez gwiazdy i słońca,
Wiecznie, bez końca słodko iść by było,
Bo ona duszy stała się połową...
I nić uczucia się rwała — i znowu
Serce łudziło się, i znów chłonęło
Jad rozczarowań bolesnych, aż wreszcie
Nakształt wrażliwych mimoz się zamknęło,
I tylko we śnie, kiedy ma zejść Ona,
Nagle się drgnieniem rozwiera harfianem
I czar jej słodkiej wieści obecności...
Kto ona, nie wiem. Może sen mej duszy.
A może kiedyś, w jakimś dziś nieznanym
Świecie astralnym, na jawie ją spotkam,
I odtąd nic nas, nic nas nie rozłączy,
I zaznam szczęścia, jakiego na ziemi,
Gdzie wszystko chwilą jest, zaznać nie dano.
Dziś tęsknię tylko do tych snów przelotnych,
W których się zjawia — i zwę ją Poezyą.