cie zdrowe, dziateczki! Czas mi już na polowanie. Do widzenia!
Pożegnawszy czule wesołe szpaczki Imci pan Jastrząb oddalił się zamyślony.
— Przemiłe dzieciaki! — mruczał sam do siebie — nie dziwię się krewniaczce mojej, że nie chce, by się wdawały z byle kim. Ale prawda, przyrzekłem jej oczyścić okolicę z tego hultajstwa...
Tu Imci pan Jastrząb rozejrzał się dokoła. Wesołe gwizdy i świegoty rozlegały się zewsząd. Pan Jastrząb pewny już teraz, że nie skrzywdzi piskląt swojej krewniaczki nastawił ucha. Cichutkie ćwierkanie dochodziło z gęstwiny krzewów. Pan Jastrząb podsunął się nieznacznie i zajrzał. Ale widok, który się przedstawił jego srogiemu oku, tak go zajął, że Imci pan Jastrząb zapomniał przez chwilę, jak to mówią, języka w dziobie.
W półmroku panującym w gąszczu dojrzał gniazdeczko w kształcie woreczka, przytwierdzone do pnia wierzby, a tak misternie poprzetykane źdźbłami mchu i porostów oraz odłamkami kory, że mniej bystre oko wzięłoby je na pewno za narośl na drzewie. Dokoła gniazdeczka uwijało się pięć malusieńkich ptaszyn, usiłując naprawić wielką dziurę, wydartą szponem, czy łapą jakiegoś drapieżcy. Były to naj-
Strona:PL Zofia Rogoszówna - Pomyłka jastrzębia.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.