rozkoszniejsze istotki, o białych jak śnieg główkach i brzuszkach, ciemnym grzbietku i skrzydełkach. Koralowe oczęta i ogonki dwa razy tak długie, jak całe ich ciałko, nadawały im wygląd ogromnie wdzięczny. Maluchnymi dzióbkami wyciągały z wnętrza gniazda długie nitki włosia i podawały najstarszej ptaszynie, która z niezmiernym mozołem zeszywała nimi gniazdko. I wszystkie świegotały cichutko:
Prosimy ciebie, Boża Mateczko,
osłoń sukienką nasze gniazdeczko.
Modlitwo ptasząt, dzwoń w niebo, dzwoń!
Królowo niebios, broń ptasząt, broń!
Żeśmy niewinne, ty, matko, wiesz,
więc nas od wrogów i burzy strzeż.
Nad gniazdkiem tkliwą wyciągnij dłoń!
Maleńkich ptasząt broń, matko, broń!
Niech nas osłoni gałązek splot,
niech nas nie znajdzie gawron ni kot!
Modlitwo ptasząt, dzwoń w niebo, dzwoń!
Mateńko boża, broń ptasząt, broń!
Zasłuchał się Imci pan Jastrząb, herbu Ostry Pazur, w modlitwę maleńkich ptaszyn. A choć to rabuś był i drapieżnik, w sercu jego drgnęło coś podobnego do litości. Wolałby jeszcze raz stanąć do pojedynku z kocurem, niż napaść zdradliwie na te maleństwa. Kto wie