drzewo, wdrapał się kot, zrzucił gniazdko i zjadł wszystkie pisklątka.
— Biedactwa! — pomyślał Imci pan Jastrząb. Jeżeli on, Jastrząb herbu Ostry Pazur, po latach wstrząsał się jeszcze na wspomnienie kocich pazurów, cóż się dziać musi w serduszkach takich okruszynek? Biedne sowięta, bo niezawodnie rozkoszne te maleństwa są sowiętami... Ani się domyślał, ile jego krewniaczka nacierpieć się w życiu musi.
— Ja jeszcze więcej od kota boję się diablicy... — cichutko pisnęło drugie pisklątko.
— Diablicy? — zadziwił się Imci pan Jastrząb.
— Niech wujaszek tak głośno nie mówi — szeptem przestrzegła go najstarsza ptaszyna — bo diablica wszystko słyszy. Całą noc lata nad doliną i drze się okropnie. Niedawno kiedy spaliśmy w najlepsze, a ojczuś nasz czuwał nad nami, ot tu, na tej gałęzi, na której teraz usiadł wujcio, usłyszeliśmy straszliwy wrzask. Coś okropnie mocno uderzyło w nasze gniazdko. Zobaczyliśmy dwoje straszliwych ognistych oczu... To była diablica! Zanim mogliśmy pojąć co się stało, już porwała naszego ojczusia. Nie widzieliśmy go więcej...
— Biedne sierotki! — westchnął Imci pan
Strona:PL Zofia Rogoszówna - Pomyłka jastrzębia.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.