pywały z wody, muskały piórka i raz po raz podfruwały ku niemu, przynosząc „wujaszkowi“, to maleńką świecącą muszkę, to jagódkę... Imci pan jastrząb, w niemałym był kłopocie: co zrobić z tymi darami.
Najmłodsze pisklątko, usiadło mu na ramieniu i z podziwem oglądało potężny jego dziób i wielkie żółte oko.
— Wujciuniu, a gdzie ty zgubiłeś drugie oczko? — spytało niespodziewanie.
— Kot mi je wydarł... — posępnie mruknął Jastrząb.
— Szkaradny kot! — zaperzyło się maleństwo — ale ty się, wujciuniu, nic nie martw, jak ja cię dzióbkiem pocałuję, to ci oczko odrośnie!
I maluchne pisklątko wspięło się na paluszki i delikatnie dzióbkiem dotknęło jamki, w której od wielu lat już jastrzębiego oka nie było...
I zdziwiło się maleństwo, bo oko staremu wujaszkowi nie odrosło, ale za to ze zdrowego jego oka, wytrysnęła maleńka kropelka słonej wody, którą Imci pan Jastrząb śpiesznie otarł końcem skrzydła.
Strona:PL Zofia Rogoszówna - Pomyłka jastrzębia.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.