po jego twarzy, dziecię zaś, nieświadome zupełnie nieszczęścia, jakie na nie spadło tak nagle, przypatrywało się światełkom przejeżdżających po ulicy powozów, co widocznie bardzo ją zajmowało.
Na dworze panowała cisza. Z daleka tylko dochodził odgłos trąb, ogłaszających czapstrzyk.
Było już prawie rano, gdy Daniel powrócił do swego pokoiku.
Ten ośmnastoletni młodzieniec miał serce dziecka. Szczególne stosunki, w jakich się znajdował, zrobiły z niego dziwaka.
Czytelnicy zapewne się już domyślili, że on to był owym osieroconym chłopcem, o którym pisał „Telegraf“, podając opis katastrofy pożarnej w Saint-Henri. Blanka de Rionne — ona to bowiem zajęła się jego losem — oddała go na wychowanie do pewnej niezamożnej, ale uczciwej rodziny, a następnie, gdy podrósł, posłała go do liceum w Marsylji. Pokazywała mu się tylko bardzo rzadko, chciała bowiem pozostać dlań nieznaną i wyrobić w nim przekonanie, że jedynie wdzięcznym być powinien Opatrzności. Wyszedłszy za mąż, nie rozmawiała nigdy z panem de Rionne o swoim pu-