już, jego myśli nie ożywiały naturę, nie zmieniały tchnień wiatru w głosy zrozumiałe, jak dawniej; błękit niezmierny przestał dlań być powiernikiem jego cierpień, a przyszłość ukryła się przed nim na zawsze za mgły mroczne.
Niebawem niepodobieństwem dlań stało się wychodzić. Spędzał dnie całe w oknie, zapatrzony w morze. Rozmiłował się w niem namiętnie, pokochał, a wiedział, że przyspieszy mu ono śmierć jedynie, śmierć, której zbliżające się echa miał już w swem łonie. Ulgą dlań było niewymowną, gdy mógł tak tonąć wzrokiem w niezmierzonych przestrzeniach nieba i morza. Widok olbrzymiej, czystej powierzchni dogadzał jego wrażliwości chorobliwej. Nic nie raziło jego oczu, gdy patrzył w nieskażone błękity, otwierające niejako wrota nowemu życiu jego duszy i gdy zanurzył się całem swem jestestwem w odmętach wód morskich, nęcących go zdradziecko.
Niedługo potem nie mógł już wstawać z łóżka. Jego oczy mogły się odtąd wpatrywać już jedynie w szarą powałę pokoju. Przez cały dzień nie odrywał się od tej monotonnej, zimnej szarzyzny! Zdawało mu się, że już umarł i że spoczywa w łonie ziemi.
Wówczas opanowała go nieukojona żałość. W ciszy i samotności budziły się w nim wspomnienia. Przywoływał sobie na pamięć dzieje
Strona:PL Zola - Życzenie zmarłej.djvu/97
Ta strona została skorygowana.