Tymczasem upływał drugi tydzień a Franciszka z dniem każdym stawała się poważniejszą. Ojciec Merlier nie odzywał się do córki ciągle ni jednem słowem. Aż pewnego wieczora, nic nikomu nie mówiąc, sam przyprowadził do młyna Dominika. Franciszka właśnie nakrywała do wieczerzy. Nie okazując najlżejszego zdziwienia, dodała tylko jedno więcej nakrycie, na jej licach jednakże poczęły się żłobić jak dawniej dołeczki i uśmiech dawny okrasił je znowu. Nazajutrz rano ojciec Merlier poszedł odwiedzić Dominika w jego budzie na skraju lasu. Rozmawiali tam z sobą całe trzy godziny przy zamkniętych drzwiach i oknach. O czem mówili — pozostało dla wszystkich na zawsze tajemnicą. To jedno najmniejszej nie ulega wątpliwości, że wychodząc stamtąd ojciec Merlier traktował już Dominika jak syna. Widocznie stary musiał nabrać przekonania, że ten wisus, wylegający się bezczynnie po łąkach, aby się podobać dziewczętom, tęgim jednak w gruncie rzeczy jest chłopcem.
Wszystkie języki w całej Rocreuse znalazły się teraz w ruchu. Kobiety nie mogły się po prostu nagadać do syta o szaleństwie starego Merlier, który w taki niepojęty sposób wpuszczał znanego nicponia w swój dom. Nie zważał na to. Być może własne niegdyś małżeństwo stanęło mu w pamięci. I on również nie miał przy duszy grosza, kiedy zaślubiał Magdalenę i brał za nią
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.