młyn; nie przeszkodziło mu to wcale być jak najlepszym małżonkiem. Zresztą Dominik sam przeciął wprędce jak nożem plotki, biorąc się do pracy z taką szczerością, że wszyscy nie mogli się nadziwić. Właśnie parobek z młyna poszedł odbywać służbę wojskową, otóż Dominik nie chciał przystać, by przyjmowano innego. Sam podjął się dźwigać wory, furmanił, borykał się z starem koliskiem, a wszystko to z taką ochotą, że ludzie umyślnie przychodzili przypatrywać się jego robocie. Ojca Merlier nie opuszczała ani na chwilę jego niema, uśmiechem podszyta powaga. Był co się zowie dumny, że potrafił się poznać na tym chłopcu. Ale bo też nic tak jak miłość nie pobudza energii młodych ludzi.
W ruchawce nieprzerwanej pracy Franciszka i Dominik uwielbiali się. Nie rozmawiali z sobą nic a nic prawie, patrzyli za to na siebie oczyma wesela i słodyczy pełnemi. Ojciec Merlier nie wyrzekł dotąd ani słowa o małżeństwie, młodzi zaś szanowali jego milczenie, czekając cierpliwie na objawienie się woli starca. Dnia pewnego nakoniec, w połowie czerwca, kazał ustawić na podwórzu trzy stoły u stóp olbrzymiego wiązu, zaprosiwszy wpierw wszystkich swoich przyjaciół z Rocreuse’y, aby przybyli wychylić w jego domu szklanicę. Gdy się dziedziniec zapełnił a każdy z zebranych miał kubek w ręce, ojciec Merlier wzniósł swój wysoko i wyrzekł:
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.