przynosząc żołnierzom, czego potrzebowali. Zajęci gotowaniem zupy w jednym z kątów podwórza, skracali sobie figlami oczekiwanie posiłku.
Tymczasem kapitan zdawał się być zachwyconym zajętą pozycyą. Zwiedził już wszystkie ubikacye i był także w największej z izb młyna, której okna wychodziły na rzekę. W obecnej chwili, usiadłszy na zrębie studni, rozmawiał z ojcem Merlier.
— Macie tutaj formalną fortecę! — mówił. — Utrzymamy się z pewnością do wieczora. Tylko że ci zbóje spaźniają się coś. Powinniby już być tu.
Młynarz spochmurniał. Widział już młyn swój w ogniu, płonący niby pochodnia. Nie utyskiwał jednak, wiedząc, że toby się na nic nie zdało. Wyrzekł tylko:
— Trzebaby schować łódź po za koło. Jest tam dziura dość wielka. Łódź się może przydać...
Kapitan wydał natychmiast odpowiednie zlecenia. Był to mężczyzna lat czterdziestu, wysoki, z sympatyczną twarzą. Widok Franciszki i Dominika zdawał się mu sprawiać prawdziwą przyjemność. Para ta zajęła go tak żywo, jak gdyby zapominał o niedalekiej walce. Ścigał ustawicznie Franciszkę oczyma, których wyraz mówił jasno, że mu się dziewczyna dyabelnie podoba. Do Dominika zaś zwrócił się z pytaniem:
— Cóż to?... nie służysz w szeregach, mój chłopcze?
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.