Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

skwarem polach, rozgradzających strony walczące, ciągle jeszcze nie było widać żywej duszy. Nawet pukanina strzałów ustała. Jedna tylko Mozella szemrała ciągle swym szklanym pluskiem.
Ojciec Merlier spojrzał zdziwiony na kapitana, jakkby go chciał zapytać, czy to już po wszystkiem.
Ten zaś wykrzyknął w tej chwili:
— Otóż i strzał grubego kalibru!... Miejcie się na baczności!... Oddalcie się stąd!
Nie skończył jeszcze, kiedy straszliwa detonacya rozdarła powietrze. Olbrzymi konar wiązu runął jak podcięty, tumanem liści zakołowawszy w powietrzu. Prawdziwe szczęście, że Prusacy mierzyli za wysoko. Teraz już Dominik uprowadził, uniósł niemal Franciszkę, ojciec zaś, idąc za nimi, wołał:
— Schowajcie się do małej piwniczki! tam mury mocne.
Nie posłuchali go. Poszli do dużej izby, gdzie tuzin żołnierzy oczekiwał w milczeniu swej kolei, wyglądając szparami pozamykanych okiennic. Kapitan, przykucnąwszy za nizkim murkiem, został sam jeden na dziedzińcu, podczas gdy wściekłe salwy nie ustawały ani na chwilę. Żołnierze, których porozstawiał zewnątrz młyna, nie ustępowali z placu jak tylko po piędzi. Cofali się jednak, pełzając, jeden po drugim, wypierani z kryjówek przez nieprzyjaciela. Rozkaz, jaki otrzymali,