brzmiał: zyskać jak najwięcej na czasie, nie pokazując się Prusakom, by nie mogli ocenić, jakie mają siły przed sobą. Jeszcze jedna godzina zbiegła. Gdy wreszcie jeden z sierżantów przyszedł kapitanowi zameldować, że po za obrębem młyna już tylko dwu czy trzech francuskich żołnierzy znajduje się na stanowiskach, oficer wyciągnął zegarek i rzuciwszy nań okiem, mruknął:
— Wpół do trzeciej. Musimy się jeszcze trzymać przez cztery godziny.
Kazał teraz zamknąć główną bramę podwórza i wszystko zostało przygotowane do energicznego oporu. Ponieważ Prusacy znajdowali się z drugiej strony Mozelli, nie było więc obawy bezpośredniego szturmu. Był wprawdzie most na rzeczce w odległości dwu kilometrów, nie wiedzieli jednak zapewne o jego istnieniu, mało zaś było prawdopodobnem, aby zechcieli w bród przebywać wodę. Oficer kazał więc poprostu strzedz gościńca. Poważniejszych usiłowań wroga należało się spodziewać jedynie od strony pól.
Strzelanie ustało znowu. Młyn zdawał się jakby umarły wśród niesłychanego upału. Ani jedno z okien nie stało otworem, z wnętrza nie dolatywał najlżejszy nawet szmer. Prusacy tymczasem poczęli się ukazywać po jednemu na skraju lasu Gagny. To jeden to drugi wystawiał głowę, zbierali się na odwagę. Wielu żołnierzy w młynie składało się już, by mierzyć. Ale kapitan wstrzymał ich.
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.