bez śladu wynaprawiać wszystkie te uszkodzenia. Franciszka zastała go, jak właśnie zatykał mchem niektóre szczeliny.
— Ojcze! — ozwała się — wzywają cię.
Teraz dopiero wybuchnęła płaczem i poczęła mu opowiadać, co zaszło. Ojciec Merlier potrząsnął głową. Nie rozstrzela się tak ludzi ni stąd ni zowąd. Zobaczy się, jak to tam rzeczy stoją. I wrócił do młyna z milczącą jak zawsze i pełną powagi twarzą. Gdy oficer zażądał szorstko żywności dla swoich ludzi, odpowiedział, że ludność Rocrense’y nie jest przyzwyczajoną do grubiańskiego traktowania i że gwałtem nic się od niej nie uzyska. Podjął się jednak wszystko załatwić, byle mu zostawiono swobodę działania.
Oficer zdawał się zrazu dotkniętym tym chłodnym tonem. Lecz wobec krótkich, jasnych odpowiedzi starca, przestał na to uważać, zapytując go tylko jeszcze przed odejściem:
— Jak się nazywa ten las naprzeciwko?
— Las Sauval.
— Daleko on się ciągnie?...
— Nie wiem.
Rzekłszy to, Merlier odszedł. W godzinę potem żądana przez oficera kontrybucya, w prowiantach i gotowiźnie, znajdowała się na dziedzińcu młyna.
Noc się zbliżała. Franciszka śledziła ze strachem poruszenia żołnierzy, nie oddalając się ani na chwilę od izby, w której zamknięto Dominika.
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.