częła więc odrywać od muru małe kruszyny tynku i rzucać je w okno Dominika. Nie słyszał, spał zapewne. Zdrapywała dalej tynk, obdarła sobie już skórę z palców. Czuła się tak wyczerpaną, jakby miała za chwilę runąć w tył, w rzekę — gdy naraz Dominik począł delikatnie uchylać swe okno.
— To ja — szepnęła. — Podaj mi rękę, prędko, bo spadnę...
Po raz pierwszy w życiu powiedziała do niego ty.
Wychylił się górną połową ciała, aby ją pochwycić i wciągnął ją szczęśliwie do swego pokoju. Tutaj porwał ją na samym wstępie paroksyzm płaczu, stłumiła jednak łkania, z obawy, by jej nie posłyszano. Uspokoiwszy się wreszcie z wielkim trudem, spytała cicho:
— Pilnują was?
Dominik, nie mogąc ciągle jeszcze przyjść do siebie z zdumienia, że widzi ją u siebie, skinął głową w milczeniu, wskazując drzwi. Szmer chrapania dawał się słyszeć za niemi: pilnujący, nie mogąc widać oprzeć się senności, położyć się musieli spać tuż pod drzwiami, mniemając, że w ten sposób więzień bezwarunkowo nie zdoła się wymknąć z celi.
— Musicie uciekać — rzekła z żywością. — Przyszłam was błagać, abyście uciekali i pożegnać się z wami.
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.