Jakby nie słysząc, co mówiła, powtarzał raz po raz:
— Co ja widzę?... Co ja widzę?!... Wy tutaj?... Wy?... Jakżem się przestraszył!... Toż mogliście się zabić!...
Ujął jej ręce i całował.
— Jak ja was kocham, panno Franciszko!... Jesteście tyle odważną co i dobrą. Jednego się bałem: umrzeć, nie zobaczywszy was więcej. Lecz oto jesteście przy mnie!... Niech mnie i rozstrzelają teraz!... Niech tylko przepędzę z wami z pół godziny a będę gotów na wszystko.
Przyciągnął ją ku sobie delikatnie a ona wsparła głowę na jego ramieniu. Niebezpieczeństwo popchnęło ich ku sobie. Zapomnieli o całym świecie w uścisku.
— Ach! Franciszko! — odezwał się Dominik pełnym pieszczoty szeptem — toż to dzisiaj św. Ludwika!... Tak długo oczekiwany dzień naszego ślubu!... Nic nas nie mogło rozdzielić, bo przecież znaleźliśmy się razem, we dwoje, sami, jak w noc poślubną!... Nieprawdaż?...
— Prawda!... Jak w noc poślubną!...
Zamienili pocałunek, drżąc z niezmiernego wzruszenia. Naraz Franciszka oswobodziła się z jego ramion, ujrzawszy przed sobą znowu straszną rzeczywistość.
— Uciekać, uciekać — wybełkotała. — Nie traćmy ani minuty.
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.