I zwracając się do młynarza:
— Dalej!... Musicie wiedzieć, gdzie się ten ptaszek ukrywa...
Na to ojciec Merlier wskazał z spokojną miną obszar zalesionych wzgórz i rzekł:
— Jak pan chce znaleźć człowieka w takich lasach?
— No, no!... Muszą tam być dziury, które wy wszyscy dobrze znacie. Dam wam do poszukiwań dziesięciu ludzi, będziecie im przewodnikiem.
— Zgoda. Tylko uprzedzam z góry, że trzeba będzie najmniej ośmiu dni, by przetrząść okolicę należycie.
Spokój starca doprowadzał oficera do wściekłości. Odczuwał on w gruncie rzeczy śmieszność tych poszukiwań. W tej jednak chwili spostrzegł na ławeczce Franciszkę, wybladłą i drżącą. Wylękła postawa dziewczyny uderzyła go. Umilkł na chwilę, spoglądając kolejno to na młynarza, to na jego córkę.
— Czy ten człowiek nie jest przypadkiem kochankiem waszej córki? — zapytał wreszcie starego brutalnie.
Ojciec Merlier posiniał na te słowa i zdawało się przez chwilę, że rzuci się na oficera, by go zadusić. Opanował się jednak i nie odrzekł ani słowa. Franciszka zakryła rękoma twarz.
— Tak jest, nie ma o czem mówić — ponowił Prusak. — Wy, albo wasza córka pomogła
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.