mu się wymknąć. Jesteście jego wspólnikami!... Dlatego po raz ostatni: wydacie mi go, czy nie?
Młynarz nie odpowiedział. Odwróciwszy się w inną stronę, zapatrzył się w dal z obojętną miną, jak gdyby słowa oficera nie do niego były skierowane. Wzmogło to gniew tego ostatniego do najwyższego stopnia.
— Dobrze więc — wyrzekł. — Będziecie rozstrzelani w jego miejsce.
I wydał po raz drugi rozkaz plutonowi, aby wystąpił z bronią gotową do strzału.
Ojciec Merlier nie stracił nic ze swego spokoju, wzruszył tylko zlekka ramionami, jakby chciał powiedzieć, że cały ten dramat robi na nim bardzo niesmaczne wrażenie. Nie wierzył prawdopodobnie ciągle jeszcze, aby człowieka można było tak lekkim sposobem skazywać na śmierć. Lecz kiedy ujrzał pluton w szeregu, wyrzekł z powagą:
— Więc to na seryo?... Zgoda. Jeżeli wam czyjegoś trupa potrzeba koniecznie, niechżeż nim będę ja raczej, nie tamten.
Ale Franciszka zerwała się napół oszalała, bełkocąc:
— Łaski panie!... Nie czyńcie, zaklinam was! nic złego memu ojcu... Zabijcie mnie w jego miejsce, bo to ja dopomogłam Dominikowi do ucieczki... Ja sama jestem winna!...
— Cicho bądź, córko! — krzyknął młynarz. —
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.