Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

szumiał jej w głowie. Opuściła machinalnie podwórze, idąc prosto przed siebie drogą. Dokąd tu pójść?!... gdzie się zwrócić?!... Nie próbowała nawet zastanawiać się nad tem, czując całą bezużyteczność podobnego wysiłku. A przecież chciałaby się zobaczyć z Dominikiem. Porozumieli by się, znaleźliby może we dwoje jakieś wyjście... W chaosie takich myśli doszła nad brzeg Mozelli i przebyła ją po dużych kamieniach, sterczących z wody w pewnej odległości powyżej śluzy. Nogi same ją zaniosły pod pierwszą z kraju wierzbę, na brzegu łąki. Wtem nachyliła się i zbladła, ujrzawszy kałużę krwi... To tutaj... Poczęła szukać w zbroczonej trawie śladów Dominika: musiał pędzić co sił, widać było szereg dużych kroków, przecinających w ukos łąkę. W pewnym punkcie zgubiła dalszy ślad. Wydało się jej jednak, że go odnajduje na sąsiedniej łące. Tak doszła na samą krawędź lasu, gdzie się kończyły wszelkie dalsze wskazówki.
Zapuściła się pomimo tego w gęstwinę. Samotność sprawiała jej ulgę. Usiadła na chwilę. Naraz, przypomniawszy sobie, że czas upływa, zerwała się z miejsca. Jak dawno opuściła młyn?... Pięć minut temu?... czy przed pół godziną?... Straciła zupełnie rachubę czasu. Może Dominik ukrył się w owej dolince, gdzie jedli oboje pewnego po południa orzechy?... Pobiegła w tamtę stronę, przeszukała gąszcz. Kos frunął jej nad głową,