dotkliwiej, że cały ten czas zyskany zdawał się wcale nie obiecywać zażegnania strasznego końca.
Tymczasem około trzeciej Prusacy poczęli czynić przygotowania do wymarszu. Od dłuższej chwili oficer zamknął się z Dominikiem jak wczoraj. Franciszka zrozumiała, że życie młodego człowieka rozstrzyga się w tej sekundzie. Złożywszy ręce, poczęła modlić się gorąco. Ojciec Merlier zachowywał u boku córki ciągle milczącą i surową postawę starego wieśniaka, który nie porywa się nigdy do walki z fatalizmem wypadków.
— Boże mój! Boże! — poczęła łkać dziewczyna — oni go zabiją!...
Młynarz przygarnął do siebie biedną i posadził ją na swych kolanach jak dziecię.
W tej chwili oficer wyszedł, dwu żołnierzy wiodło za nim Dominika, wołającego z mocą:
— Nigdy! przenigdy!... Wolę umrzeć!...
— Namyśl się jeszcze — przekładał oficer. — Usługę, której nam odmawiasz, inny nam odda. Daruję ci za nią życie, jestem więc wspaniałomyślny. O nic więcej nie idzie, jak tylko abyś nas zaprowadził do Montredan przez środek lasów.
Dominik nie dał na to żadnej odpowiedzi.
— Więc obstajesz przy swojem?
— Zabijcie mnie; niech temu będzie raz koniec — odrzekł.
Franciszka, złożywszy ręce, posyłała mu zdaleka błagalne spojrzenia. Zapomniała o całym
Strona:PL Zola - Atak na młyn.djvu/60
Ta strona została uwierzytelniona.