Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/100

Ta strona została przepisana.

nawet muśnięcia długiej jedwabistej sierści tego zwierzęcia, bronił swej sutany od zbliżenia się rogów.
— Zaraz cię już uwolnię — rzekła Dezyderya — spostrzegając się, że brat był coraz bardziej nieswój. Ale pierwej muszę ci jeszcze coś pokazać... Obiecujesz, że nie będziesz się gniewał? Nie mówiłam ci o tem, bo nie byłbyś chciał... Gdybyś wiedział jaka jestem kontenta!
Błagała, składając ręce i opierając głowę na ramieniu brata.
— Nowe jakie szaleństwo — rzekł tenże, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Zgodzisz się, powiedz! — mówiła z oczami połyskującemi od radości. — Nie będziesz się gniewał?... Ono takie śliczne!
Pobiegła, otworzyła niziutkie drzwi w szopie. Małe prosię wyskoczyło jednym susem na dziedziniec.
— Ach, aniołek! — rzekła z wyrazem głębokiej uciechy, patrząc jak biegło. Prosię było bardzo ładne, całe różowe, z ryjkiem wymytym w pomyjach, z obwódką brudu przy oczach, od ciągłego chlapania się w korycie. Podskakiwało, potrącając kury, przybiegając aby im zjeść to co dla nich było rzucone, napełniając ciasne podwórko swemi nagłemi obrotami. Jego uszy kłapały mu po oczach, ryjek chrapał przy ziemi; podobne było na swych cienkich nóżkach do zwierzęcia na kółkach. A z tyłu, ogon, wyglądał