Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/102

Ta strona została przepisana.

swemi spódnicami tę woń potężną, w której on omdlewał. Zaledwie jeszcze zdążył otworzyć furtkę. Stopy jego przylegały do bruku wilgotnego od gnoju, tak silnie, iż sądził, że ziemia zatrzymuje go uściskiem. I naraz wróciło mu wspomnienie Paradou z wielkiemi drzewami, cieniami czarnemi, potężnemi zapachami, i nie mógł się temu obronić.
— Jesteś cały czerwony — rzekła Dezyderya, przechodząc także na drugą stronę płotu do niego. Czy nie jesteś kontent, żeś wszystko zobaczył?... Słyszysz jak krzyczą?
Zwierzęta, widząc że ona odchodzi, cisnęły się za nią do sztachet, wydając żałosne krzyki. Prosiak zwłaszcza miał kwik przeciągły piły, którą się ostrzy. A ona pięknie się im kłaniała, posyłała im całusy ręką od ust, śmiejąc się, że się tak gromadzą wszystkie za nią, jakby w niej rozkochane. Przyciskając się do brata, idąc za nim do ogrodu:
— Jabym chciała krowę — szepnęła mu do ucha, cała zarumieniona.
Spojrzał na nią z ruchem odrazu odmownym.
— Nie, nie, nie teraz — zaczęła żywo. — Póżniej pomówię o tem z tobą... W stajni byłoby miejsce. Taką śliczną, białą krowę z czerwonemi plamami. Zobaczyłbyś, jakie doskonałe mieli byśmy mleko. Koza to ostatecznie jest za mało... A jakby krowa się ocieliła!...