Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/105

Ta strona została przepisana.

przejdą. Kiedy tylko ślub im się daje, to już się nie oglądają na nikogo... Ci Artodowie lęgną się w nieprawości, jakby na właściwym sobie nawozie. Jest na to jedna tylko rada, już księdzu mówiłem, ukręcać szyje samicom, jeżeli się pragnie ocalić okolicę od trucizny... Nie męża, ale kija, księże proboszczu, kija!
Uspokoił się i dodał:
— Pozwólmy każdemu rozporządzać swoim majątkiem jak sam uważa.
Zaczął mówić o uregulowaniu godzin katechizmu. Ksiądz Mouret odpowiadał z roztargnieniem. Patrzył na wieś leżącą u jego stóp w słońcu zachodzącem. Ludzie powracali, chłopi niemi, stąpający ociężale, jak woły zmordowane idące do obory. Przed chatami kobiety odzywały się wołaniem, to znów rozmawiały zawzięcie od drzwi do drzwi, a gromady dzieci napełniały drogę stukotem swych grubych trzewików, popychając się, przewracając, tarzając. Jakaś człowiecza woń wzbijała się z tej kupy chwiejących się domów. Księdzu się zdawało, że jest jeszcze ciągle u Dezyderyi, wobec obfitości zwierząt mnożących się bezustanku. Odnajdował tu to samo gorąco rodzajności, te sama nieustanne połogi, których odczucie przyprawiło go było o mdłości. Żyjąc od rana w historyi tej ciąży Rozalii, w końcu myślał o tem, o brudach życia, o popędach ciała, o koniecznem odradzaniu się gatunku, siejącem ludzi jak ziarna zboża. Artodowie, to trzoda, zamknięta pomiędzy czterema