Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/106

Ta strona została przepisana.

pagórkami widnokręgu, płodząca i za każdym pokotem samic, rozpościerająca się bardziej na gruncie.
— Proszę — krzyknął brat Archangiasz, przerywając sobie i pokazując dziewczynę, całującą się w krzakach ze swoim kochankiem — ot tam, jeszcze jedna łajdaczka!
Machał swemi długiemi, czarnemi rękami, dopóki para nie uciekła, W oddali pa czerwonych gruntach, na skałach nagich, słońce zamierało z błyskiem pożaru. Zwolna zapadła noc. Gorąca woń lawendy stała się świeższą, niesiona przez podnoszące się teraz lekkie podmuchy. Chwilami przechodził niby oddech głęboki, jak gdyby ta ziemia okropna, namiętnością przepalona, uspokoiła się wreszcie pod szarym deszczem zmroku. Ksiądz Mouret, z kapeluszem w ręku, rozkoszując się chłodem, czuł wstępujący weń spokój cienia.
— Księże proboszczu! Bracie Archangiaszu! — zawołała Teuse. — Prędko, zupa na stole!
Był to kapuśniak, napełniający parą jadalnię probostwa. Braciszek zasiadł, wypróżniając zwolna ogromny talerz, który Teuse tylko co przed nim postawiła. Jadł dużo z jakiemś gdakaniem w gardle, tak że słychać było kiedy jedzenie wpadało do żołądka. Z oczami na łyżce, nie odzywał się wcale.
— Czy zupa nie dobra, księże proboszczu? — zapytała stara służąca. Ksiądz gmerze tylko po talerzu.