plamę, przesuwającą się pomiędzy świerkami niby blask księżyca. Podmuchy przypływające do niego z pól, miały ten potężny zapach zieloności, tę woń leśnych kwiatów, które Albina otrząsała ze swych rąk obnażonych, ze swej swobodnej kibici, ze swoich rozpuszczonych włosów.
— Przeklęta, dziewka wiecznego zatracenia! — łajał głucho brat Archangiasz, zasiadając napo wrót do stołu.
Zjadł żarłocznie swoją porcyę słoniny, łykając całe kartofla, zamiast chleba. Żadnym sposobem Teuse nie mogła nakłonić Dezyderyi do skończenia obiadu. Duże dziecko zachwycało się gniazdem kosów, wypytując czem się to żywi, czy to niesie jaja i po czem się poznaje kogutów u tych stworzeń.
Ale stara służąca jakby coś podejrzy wała. Opierając się na swoj zdrowej nodze, popatrzyła młodemu księdzu w oczy.
— To ksiądz zna tych ludzi z Paradou? — rzekła.
Wtedy, z prostotą powiedział prawdę, opowiadając swe odwiedziny u starego Jeanbernata. Tense zamieniała z bratem Archangiaszem zgorszone spojrzenia. Zrazu nie mówiła nic. Krążyła wkoło stołu, kulejąc wściekle, stukając piętami jakby miała rozbić podłogę.
— Mogłaby mi była Teuse coś o tych ludziach powiedzieć, od trzech miesięcy — rzekł w końcu
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/109
Ta strona została przepisana.