dą w talerzu, żując zapalczywie. Teuse, z zaciśniętemu wargami, blada ze złości, poprzestała ona suchem powiedzeniu:
— Proszę dać pokój; ksiądz proboszcz chce wszystko sam rozstrzygać, ksiądz proboszcz ma teraz sekrety przed nami.
Zapanowało wielkie milczenie. Przez chwilę słychać było tylko ruch szczęk braciszka, w połączeniu z dziwnemi odgłosami jego gardła. Dezyderya, otaczając swemi obnażonemi rękami gniazdo kosów leżące na talerzu, pochylała twarz, uśmiechając się do małych, przemawiając do nich długo, po cichu, właściwym sobie szczebiotem, który one zdawały się rozumieć.
— Jeżeli się nie ma nic do ukrywania, to się opowiada, co się robiło! — krzyknęła naraz Teuse.
I znów rozpoczęło się milczenie. Co najbardziej drażniło starą służącę, to tajemnica jaką ksiądz zdawał się przed nią czynić z tej bytności w Paradou. Uważała siebie za kobietę niegodnie oszukaną. Jej ciekawość była dotknięta. Przechadzadzała się w koło stołu, nie patrząc na księdza, nie zwracając się do nikogo, mówiąc dla ulżenia sobie.
— A jakże, ot dlaczego to się tak późno jadał... Nic nie mówiąc nikomu, lata się Bóg wie gdzie, aż do drugiej godziny. Zachodzi się do takich osławionych domów, że się potem nawet nie śmie opowiedzieć, co się robiło. Wtedy kłamie się, zdradza się wszystkich...
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/111
Ta strona została przepisana.