Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/115

Ta strona została przepisana.

niem całej jego istoty. Była to obelga, którą wymierzał swemu ciału z uradowaniem, rynsztok, w którym skwapliwie nurzał swoją delikatną naturę.
— Same brudy — rzekł — składając swą serwetę.
Teuse sprzątała ze stołu. Chciała zabrać talerz, na którym Dezyderya umieściła gniazdo kosów.
— Przecież panienka nie będzie tu spała — rzekła. — Niechże panienka da pokój tym szkaradnym stworzeniom.
Ale Dezyderya broniła talerza. Zakrywała gniazdo swemi nagiemi ramionami, nie śmiała się już, podrażniona tem, iż się jej sprzeciwiają.
— Spodziewam się, że nie będzie się tych ptaków trzymało — zawołał brat Archangiasz. — Toby nieszczęście przyniosło... Trzeba im poukręcać szyje.
I już wyciągał swoje grube ręce. Dziewczę wstało, cofnęło się drżące, tuląc gniazdo do piersi. Z oka nie spuszczała braciszka, z wargami odętemi, z miną wilczycy, gotowej do rzucenia się.
— Proszę małych nie ruszać — jąkała. — Brzydki!
Wymówiła ten wyraz z tak szczególną pogardą, że ksiądz Mouret drgnął, jakby brzydota braciszka uderzyła go po raz pierwszy. Ten poprzestał na pomrukiwaniu. Czuł głuchą nienawiść ku Dazyderyi, której świetny zwierzęcy rozwój obrażał go. Skoro wyszła cofając się, a nie spuszczając go