z oczu, ruszył ramionami, żując w zębach jakąś sprosność, której nikt nie słyszał.
— Lepiej żeby poszła się położyć — rzekła Teuse. — Przeszkadzałaby nam teraz w kościele.
— Czy się zeszli? — zapytał ksiądz Mouret.
— Już oddawna dziewczęta są tu na dworze, z naręczami zieloności... Pozapalam lampy. Można będzie zacząć kiedy ksiądz zechce.
W kilka sekund później, słychać ją w było w zakrystyi, klnącą z powodu że zapałki były mokre. Brat Archangiasz, zostawszy sam z księdzem, spytał niechętnym głosem:
— To na majowe nabożeństwo?
— Tak — odpowiedział ksiądz Mouret. — Temi dniami dziewczęta okoliczne miały dużo roboty i nie mogły przyjść, by według zwyczaju ubrać ołtarz Matki Boskiej. Ceromonia ta zastała odłożona na dziś wieczór.
— Ładny zwyczaj — mruknął braciszek. — Kiedy widzę jak każda z nich kładzie swoje gałązki, mam ochotę rzucić je na ziemię, aby wyznały przynajmniej swe niegodziwości, zanim dotkną ołtarza... To wstyd znosić, aby kobiety szastały się tak blizko świętych relikwij.
Ksiądz usprawiedliwiał się gestem. Był w Artodach od tak niedawna, musiał ulegać zwyczajom.
— Kiedy ksiądz zechce, księże proboszczu? — zawołała Teuse.
Ale brat Archangiasz zatrzymał go jeszcze przez chwilę.
Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/116
Ta strona została przepisana.