Strona:PL Zola - Błąd Abbé Moureta.djvu/128

Ta strona została przepisana.

nie, że chwilami chciał się rzucić twarzą na ziemię, aby uniknąć blasków, które biły od tej bramy otwierającej niebo. I rozpływając się całą swoją istotą w uwielbianiu, którego słowa mu na ustach zamierały, przypomniał sobie ostatnie wyrazy brata Archangiasza, jak jakie świętokradztwo. Często braciszek wyrzucał mu to osobliwe nabożeństwo do Dziewicy, które nazywał prawdziwem okradaniem Pana Boga. Podług niego miękły od tego dusze, zaspodniczała się religia, powstawała czułostkowość pobożna, mężów niegodna. Miał żal do Maryi o to, że była piękna, że była kobietą, że była matką; strzegł się jej, czując głuchą obawę aby nie uledz jej wdziękowi, jej słodyczy zwycięzkiej. „Ona księdza zaprowadzi daleko!“ — zawołał pewnego dnia do młodego kapłana, widząc w niej zarodek ludzkiej namiętności, drogę do rozkoszy w pięknych kasztanowatych włosach, w dużych jasnych oczach, w tajemnicy jej szat spadających od szyi aż na końce stóp. Był to bunt świętego, który oddzielał gwałtownie Matkę od Syna, zapytując jak ówże: „Niewiasto, cóż jest wspólnego między tobą a mną“? Ale ksiądz Mouret opierał się, padał na twarz, starał się zapomnieć szorstkości brata. Wychodził z poniżenia, w którem się pogrążył, jedynie gdy tonął w zachwycie wobec niepokalanej czystości Maryi. Kiedy sam jeden wobec wielkiej Matki Boskiej złoconej, rozmarzał się tak, że aż widział ją pochylającą się ka niemo, by mu dać warkocze do ucałowania, stawał się na-